30-09-2009 21:36
Ideał polskiego realizmu?
W działach: Inspiracje do RPG, Literatura | Odsłony: 272
Niedawno rozmawiałem z Magdą Reputakowską na temat Pieśni lodu i ognia George'a Martina. Szło przede wszystkim o to, jakie to jest fantasy. Stwierdziłem wówczas: w przeważającej części low, bardzo bliskie temu, co w polskim RPG nazywamy czasami (mylnie) realizmem. Wulgaryzmy, krew i seks (zwłaszcza w drugim tomie – dwa do tej pory przeczytałem), sporo egoistycznych postaci, a każda obdarzona skazami psychologicznymi (nawet Eddardowi Starkowi się oderwało, choć niedaleko mu do heroicznego ideału), wybory motywowane właśnie psychologią (a nie na przykład, jak u Tolkiena albo w baśniach, konstrukcją świata i fabuły), niewiele magii (aczkolwiek ma jej być coraz więcej w kolejnych częściach). Słowem: jeżeli nie brudny mrok, to przynajmniej, nieprawdaż, przybrudzony mroczek.
A tymczasem – tere-fere! (Jak powiedział Lucek, tłumacząc na żywo pewien fragment wypowiedzi Johna Wicka). Dlaczego tere-fere?
Dlatego tere-fere, że Martin (czasem bardzo subtelnie) wplata w swój świat wątki, które trudno przyporządkować innej odmianie gatunkowej niż high fantasy. Można tu wskazać przynajmniej dwie osnowy świata przedstawionego. Po pierwsze, rozmach. Sygnalizuje go już tytuł początkowej części cyklu – A Game of Thrones, Gra o tron. Ponadto ważni bohaterowie tej opowieści w większości nie są wieśniakami, handlarzami czy rzemieślnikami, ale królami, książętami, rycerzami. W dodatku północną część ziem Westeros zamyka dwustumetrowy mur z lodu o długości prawie pięciuset kilometrów, zbudowany osiem tysięcy lat temu.
Po drugie, symbolika. Jej przykład: już po kilkunastu stronach przeczytamy o śmierci wielkiej wilczycy, która urodziła kilkoro dzieci – po jednym dla każdego z młodych potomków rodu Starków. Podczas swojej lektury przeszedłem na tym do porządku dziennego – nie zauważyłem, że to zdarzenie ma charakter przepowiedni. Nie będę tu opisywał związku między nim a losami dumnej rodziny z północy, nie chcąc zdradzać fabuły; dość powiedzieć, że kiedy został mi wskazany, od razu wydał się wręcz oczywisty.
Żaden z tych elementów z osobna wysokiej fantasy nie czyni. Ale wszystkie razem, coraz bardziej wyraźne z tomu na tom, pozwalają sądzić, że Martin bardzo starannie zaplanował kształt swojego cyklu. I to nie tylko tam, gdzie idzie o rozległą panoramę miejsc, postaci i zdarzeń (podobną jak u Jordana czy Eriksona – skądinąd moim zdaniem słabszych o klasę, zwłaszcza w sposobie tworzenia fabuły i prowadzenia narracji), ale i tam, gdzie na pierwszy rzut oka tego nie widać. Z niecierpliwością czekam na następne części, aby zobaczyć na własne oczy, jak przebiega ewolucja tego zamierzonego siedmioksięgu.
Dygresja: czemu zaczęło się od niskości, skończy natomiast (jak można mniemać) na wysokościach? Można spekulować. Jednym z powodów, pewnie troszkę cynicznym, mogłyby być mechanizmy rynkowe, to znaczy moda na styl niski (i tu powraca myśl o erpegowym "realizmie", bliska szczególnie polskiemu sercu). Mogłyby, gdyby rzeczywiście taka moda teraz istniała; trudno mi to stwierdzić, nie znam rynku fantastycznego wystarczająco dobrze. Inna przyczyna (klasyczny literaturoznawca od niej pewnie by rozpoczął) to może zamysł artystyczny (o ile jest jeszcze sens posługiwać się kategorią sztuki) – chęć stworzenia dzieła bogatszego niż tylko wymyślna fabuła. Jak jest naprawdę? Można spekulować.
Wracając do naszego głównego problemu: ciekawi mnie, dlaczego właśnie tak odebrałem powieści Martina. Zauważyłem ich aspekt mimetyczny ("naśladowczy", nastawiony na stworzenie dokładnego obrazu pewnej rzeczywistości – chociaż to specyficzny mimetyzm, typowy dla dojrzałej gatunkowo fantasy, w której świat przedstawiony jest wyraźnie odrębny od naszego, tak jak np. u Eriksona), a pominąłem symbolikę. Dostrzegłem psychologiczne pobudki działań postaci, a zlekceważyłem rozmach zdarzeń.
Być może łatwiej zwrócić uwagę na psychologię i naśladownictwo, ponieważ ich domeną są przede wszystkim szczegóły, rzucające się w oczy na każdej stronie. Natomiast docenienie symboli i ogólnego ukształtowania fabularnego wymaga pewnego oderwania od konkretu, rozpatrywania treści książki w sposób bardziej abstrakcyjny – z uwzględnieniem, dla przykładu, konwencji gatunkowej. (I być może właśnie dlatego w pewnym wieku rezygnujemy z czytania Władcy Pierścieni, zanim staniemy się na tyle starzy, aby znowu do niego powrócić?).
A jeśli tak, to czy podobnie nie jest w grach fabularnych? Czy tam również nie skupiamy się na szczegółach, tracąc z oczu szerszy obraz? Potrafimy wymienić kolejno wszystkie ważne wydarzenia, lecz nie myślimy o tym, jaki może być ich sens oraz w jaki sposób wynikają z pewnych konwencji kulturowych (konwencji baśni, romansu rycerskiego czy powieści przygodowej)? Wydaje mi się, że większość z nas (mam tu na myśli również siebie) właśnie w ten sposób podchodzi do RPG. Czy to źle? Nie, niekoniecznie. Ale może czasami warto inaczej?
Okazuje się, że zarówno czytelnika fantastyki magicznej, jak i fana gier fabularnych twórczość Martina może zainspirować na wiele sposobów; że można zarówno czerpać przyjemność z lektury, jak i wiele się dzięki tym książkom nauczyć (i zdecydowanie nie jest to pustosłowie). Czego też Wam i sobie życzę.
Dziękuję Magdzie za inspirację do napisania niniejszej notki. Niemała jej część pochodzi bezpośrednio z naszej rozmowy.
A tymczasem – tere-fere! (Jak powiedział Lucek, tłumacząc na żywo pewien fragment wypowiedzi Johna Wicka). Dlaczego tere-fere?
Dlatego tere-fere, że Martin (czasem bardzo subtelnie) wplata w swój świat wątki, które trudno przyporządkować innej odmianie gatunkowej niż high fantasy. Można tu wskazać przynajmniej dwie osnowy świata przedstawionego. Po pierwsze, rozmach. Sygnalizuje go już tytuł początkowej części cyklu – A Game of Thrones, Gra o tron. Ponadto ważni bohaterowie tej opowieści w większości nie są wieśniakami, handlarzami czy rzemieślnikami, ale królami, książętami, rycerzami. W dodatku północną część ziem Westeros zamyka dwustumetrowy mur z lodu o długości prawie pięciuset kilometrów, zbudowany osiem tysięcy lat temu.
Po drugie, symbolika. Jej przykład: już po kilkunastu stronach przeczytamy o śmierci wielkiej wilczycy, która urodziła kilkoro dzieci – po jednym dla każdego z młodych potomków rodu Starków. Podczas swojej lektury przeszedłem na tym do porządku dziennego – nie zauważyłem, że to zdarzenie ma charakter przepowiedni. Nie będę tu opisywał związku między nim a losami dumnej rodziny z północy, nie chcąc zdradzać fabuły; dość powiedzieć, że kiedy został mi wskazany, od razu wydał się wręcz oczywisty.
Żaden z tych elementów z osobna wysokiej fantasy nie czyni. Ale wszystkie razem, coraz bardziej wyraźne z tomu na tom, pozwalają sądzić, że Martin bardzo starannie zaplanował kształt swojego cyklu. I to nie tylko tam, gdzie idzie o rozległą panoramę miejsc, postaci i zdarzeń (podobną jak u Jordana czy Eriksona – skądinąd moim zdaniem słabszych o klasę, zwłaszcza w sposobie tworzenia fabuły i prowadzenia narracji), ale i tam, gdzie na pierwszy rzut oka tego nie widać. Z niecierpliwością czekam na następne części, aby zobaczyć na własne oczy, jak przebiega ewolucja tego zamierzonego siedmioksięgu.
Dygresja: czemu zaczęło się od niskości, skończy natomiast (jak można mniemać) na wysokościach? Można spekulować. Jednym z powodów, pewnie troszkę cynicznym, mogłyby być mechanizmy rynkowe, to znaczy moda na styl niski (i tu powraca myśl o erpegowym "realizmie", bliska szczególnie polskiemu sercu). Mogłyby, gdyby rzeczywiście taka moda teraz istniała; trudno mi to stwierdzić, nie znam rynku fantastycznego wystarczająco dobrze. Inna przyczyna (klasyczny literaturoznawca od niej pewnie by rozpoczął) to może zamysł artystyczny (o ile jest jeszcze sens posługiwać się kategorią sztuki) – chęć stworzenia dzieła bogatszego niż tylko wymyślna fabuła. Jak jest naprawdę? Można spekulować.
Wracając do naszego głównego problemu: ciekawi mnie, dlaczego właśnie tak odebrałem powieści Martina. Zauważyłem ich aspekt mimetyczny ("naśladowczy", nastawiony na stworzenie dokładnego obrazu pewnej rzeczywistości – chociaż to specyficzny mimetyzm, typowy dla dojrzałej gatunkowo fantasy, w której świat przedstawiony jest wyraźnie odrębny od naszego, tak jak np. u Eriksona), a pominąłem symbolikę. Dostrzegłem psychologiczne pobudki działań postaci, a zlekceważyłem rozmach zdarzeń.
Być może łatwiej zwrócić uwagę na psychologię i naśladownictwo, ponieważ ich domeną są przede wszystkim szczegóły, rzucające się w oczy na każdej stronie. Natomiast docenienie symboli i ogólnego ukształtowania fabularnego wymaga pewnego oderwania od konkretu, rozpatrywania treści książki w sposób bardziej abstrakcyjny – z uwzględnieniem, dla przykładu, konwencji gatunkowej. (I być może właśnie dlatego w pewnym wieku rezygnujemy z czytania Władcy Pierścieni, zanim staniemy się na tyle starzy, aby znowu do niego powrócić?).
A jeśli tak, to czy podobnie nie jest w grach fabularnych? Czy tam również nie skupiamy się na szczegółach, tracąc z oczu szerszy obraz? Potrafimy wymienić kolejno wszystkie ważne wydarzenia, lecz nie myślimy o tym, jaki może być ich sens oraz w jaki sposób wynikają z pewnych konwencji kulturowych (konwencji baśni, romansu rycerskiego czy powieści przygodowej)? Wydaje mi się, że większość z nas (mam tu na myśli również siebie) właśnie w ten sposób podchodzi do RPG. Czy to źle? Nie, niekoniecznie. Ale może czasami warto inaczej?
Okazuje się, że zarówno czytelnika fantastyki magicznej, jak i fana gier fabularnych twórczość Martina może zainspirować na wiele sposobów; że można zarówno czerpać przyjemność z lektury, jak i wiele się dzięki tym książkom nauczyć (i zdecydowanie nie jest to pustosłowie). Czego też Wam i sobie życzę.
Dziękuję Magdzie za inspirację do napisania niniejszej notki. Niemała jej część pochodzi bezpośrednio z naszej rozmowy.